Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha, niech tak będzie, ale daj pan nam kwit, żeś kupił skórę z klaczy.
— Dobrze, a pan mi dasz kwit, żeś mi pan sprzedał nieżywą klacz, taką a taką.
— To było okrutnie sprytne! — ucieszył się Kalinowski.
— Zamieniliśmy wtedy kwity, sprowadziłem ludzi i furgon, przywieźliśmy klacz do domu i zacząłem ją leczyć. W parę tygodni dała źrebię. Sprowadziłem tedy świadków i przy nich opisałem rzecz całą. Oto drugi dokument, a wreszcie, gdy klacz naprawdę zdechła, spisałem też przy świadkach akt jej zejścia.
— Pokaż pan te dokumenty! — skwapliwie wyciągnął rękę Kalinowski.
Spojrzał i zerwał się tiumfujący.
— A co? Córka „Alicji“ i „King Artura!“ Moje oko nie myli! Tę krew poznam na końcu świata! A gałgany, złodzieje! Dla stu rubli gotowi duszę sprzedać! Ależ to traf! To bajeczne! To się jeszcze w świecie nie zdarzyło! Wyobrażam sobie minę Wrangla i ich wszystkich, gdy im to pokażę!
Tu się zwrócił do Aleksandra i rzekł uroczyście:
— Czy pan wie, kogo pan posiada? Ostatnią jedyną dziedziczkę krwi „Koroneta“. Niema już tego rodu! Ona tylko! Teraz rozumiem, że jej pan nie masz na sprzedaż, bo mało kto może ją kupić!
Teraz nawet Lasota kwestją się zainteresował i jął przeglądać dokumenty. Widocznie i on coś wiedział o sławie „Koroneta“.
— Ale, że pan tak to porządnie ulegalizował! — rzekł z uznaniem. — Jak fachowy sportsmen, jakby pan wiedział, co czyni.
— O sławie przodków nicem nie wiedział, ale klacz była śliczna, żal mi jej było, a potem uważałem,