Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

chowicza, który mi stręczył dzierżawy, tu do niego ruszyłem, osadziwszy tymczasem matkę w Lubni. Sochowicza już nie znalazłem, a po drodze się dowiedziałem, że Mniszew jest na sprzedaż, więc aż tu przybyłem.
— A jeśli pan Mniszewa nie kupi?
— To kupię bodaj kolonję. Bylebym w ziemię wrósł, już się zakorzenię i dorosnę do swego społecznego poziomu. Wolniej może, mozolniej, ale dorosnę, bom to sobie postanowił. Wolę Mniszew, bo trud większy!
Podniósł głowę i spojrzał za okno w świat. Miał na ustach taki półuśmiech, mieszaninę zuchwalstwa, pogardy i pewności triumfu, jaki Grecy bogom rzeźbili na obliczu. W tej chwili nawet nie dbał, czy Mniszew dostanie, tylko miał w piersi przeświadczenie, że dojdzie, gdzie postanowił.
Lasocie widocznie zaimponował siłę. Adam Kalinowski pokręcił głowę i pomyślał: — Ha, tenby dopiero na swej klaczy przeszkody brał! — a on uniesiony, mimowoli mówił:
— Całe życie byłem w poniewierce. Co wart mój honor, cnota, praca, zdolności? Skończyłem karjerę posądzony o złodziejstwo, ja syn, wnuk magnatów. Spędziłem młodość tak samotny, tak obcy, jakbym żył wśród Patagończyków. Klasy, do której mnie wliczono, ani moja siła podnieść, ani chcę do niej zstąpić. Mógłbym w świat iść, wywalczyć sobie karjerę i byt, ale zbiegiem bym się czuł i odstępcą ojcowskich zasad. Tedy mam jedną drogę: tu się wybić na to samo stanowisko, skąd mnie zepchnięto. A no, to się i wybiję!
Tu Lasota wstał i rzekł:
— Więc Mniszew pana i szczęść Boże!
Adam Kalinowski, aż podskoczył zdziwiony.
— Jakto?