Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/100

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha, mam cię przecie! — zamruczał, biorąc bilet do krzeseł.
W sali gorąco i tłok był nie do opisania. Podrzucany jak piłka, dobił się swego miejsca, odsapnął i rozejrzał się po sali. Wentzla nigdzie nie było. Publiczność składała się ze studentów, młodzieży rzemieślniczej i handlowej i trochy oficerów. Afisz ogłaszał „Orfeusza w piekle“.
Jan stracił na chwilę przytomność, odurzony śmiechem, piskiem, tupaniem i przeraźliwą muzyką janczarską.
Widzowie wrzeszczeli jak stado dzikich; wywoływano aktorki po sto razy, rzucano na scenę bukiety, miotano się, machając kapeluszami i chustkami.
— Czy do tych Szwabów złe przystąpiło? — pomyślał Jan, wytrzeszczając oczy. — Ale dziewczęta ładne! Ani słowa. Tej czarnej i jabym bukiet dał. No, no, co też ten karnawał wyprawia. Ale gdzie Wentzel? Przecie nie występuje za aktora. Nie wysiedzę tu nic: trzeba gdzieindziej zakołatać.
Przecisnął się do przejścia i wpadł na jakiegoś służącego w liberji.
— Słuchaj-no, a gdzie ci panowie, co ich niema? — krzyknął, porywając człowieka za kołnierz.
— Co ich niema... — wybełkotał lokaj zdyszany — To oni są... są... ale ja biegnę po szampana...
Obydwa pletli trzy po trzy, ale rozumieli się doskonale. Jan wetknął srebrniaka w rękę draba.
— Znasz hrabiego Croy-Dülmen?
— Jakiego? Mego pana? Toż przecie lecę po szampana.
— A gdzie twój pan?