Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/103

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wentzel! Wentzel! — rozległo się wołanie i sarkastyczna twarz Schöneicha wytknęła się na korytarz — za nim mignęły obnażone ramiona dwóch dam.
— Chodź, Michel! — zawołał hrabia. — Przedstawiam ci nowego gościa, mego znajomego z Poznania. Pan Chrząstkowski, baron Schöneich.
Papryce spadły z nosa binokle.
— Pan Żonżowski! — powtórzył przeciągle.
A potem, jakby zrozumiał, zaśmiał się impertynencko w oczy Wentzla.
— Aha! — rzekł tylko i grzecznie zwrócił się do obcego.
— Pan nie zna pięknej Lidji?
— Nie, panie.
— Ani czarnookiej Esmeraldy?
— Niestety, nie — odparł Jan wesoło.
— Ani Elli Schwan?
— Nikogo.
— Zatem ja pana zaznajomię. Bo to, widzi pan, Wentzel zły na towarzysza i kolegę. To żarłok!
— A pan apostołujesz wstrzemięźliwość?
— Uhm! Ja...
— Ty jesteś pijany, Michel! — przerwał Wentzel. — Prowadź pana Chrząstkowskiego!
— Wypiłem jeden tylko toast za zdrowie Herberta, który pociemku, zamiast Lidji, pocałował w rękę maszynistę.
— Ejże, a może to ty sam bez binokli! — śmiał się Croy-Dülmen.
— Ja, mój drogi, Lidji nie całuję w rękę!
Schöneich, wygłosiwszy to zdanie, zatrzymał się i, kładąc rękę na klamce drzwi, spytał Jana: