Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/107

Ta strona została uwierzytelniona.

— Aha, prawda, przygniotłem falbankę, przepraszam, nie przeszkadzam.
Schöneich ukłonił się bardzo nisko i gdzieś się zapodział, bo go Herbert nigdzie nie spostrzegł. Przechylił się poufale do Lidji i roztaczał obraz swych doskonałości, a jej szczęścia, gdy mu los powierzy.
Tak był zatokowany i zachwycony sam sobą, że nie dojrzał, jak tuż za kanapą, w cieniu jakiejś kulisy, wysunęły się binokle barona i ruda głowa teatralnego posługacza.
Obydwa szeptali coś tajemniczo, potem sługa głową dał znak, że pojął i zniknął. Schöneich wynurzył się, jak duch, z przeciwnej strony i połączył się z Wentzlem i z Polakiem. Wkoło nich zebrała się zaraz gromadka, śmiejąc się i gestykulując.
Zielone, zazdrosne oczy Lidji nie schodziły z nich. Po chwili Wentzel spojrzał na nią, odłączył się od grupy i podszedł, gryząc w zębach cygaro.
— No, Herbercie! — rzekł wesoło. — Dość się bawić w kłusownika, idź na neutralne terytorjum.
Aktorka rzuciła się niecierpliwie.
— Pan mi raczy oszczędzić swych impertynencyj, bardzo proszę! Nie jestem niczyją zwierzyną; książę Herbert jest moim gościem.
Wentzel wzruszył lekko ramionami.
— Doprawdy? Przywiozłem tu panią memi końmi z mego mieszkania, mieliśmy po teatrze jechać razem na kolację.
— Pojadę z księciem. Może pan sobie wziąć Esmeraldę do pary! — zawołała z furją.
— Zatem daje mi pani odprawę. Jak się podoba. Żeby tylko pani nie została bez pary!