Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/109

Ta strona została uwierzytelniona.

Kłęby dymu tymczasem rosły, rosły, stawały się coraz czerwieńsze, aż wreszcie łuna ponsowego bengalskiego ognia oblała kanapę, Lidję, plecy bohatera i pokrzywione od szalonego śmiechu twarze obecnych.
Es brennt! Es brennt! — rozległo się po korytarzach.
Zrobił się zamęt. Policja, strażacy, dyrektor, służba, biegli ze wszech stron, widzowie zaczęli z wrzaskiem uciekać.
Was gibt’s? Was gibt’s? Was brennt?
Bengalisches Feuer! — objaśnił Wentzel prosto w ucho naczelnika straży.
Policjant starszy podniósł głos stentora:
— Za ten żart, moi panowie, będziecie odpowiadali przed sądem. W stolicy, w miejscu publicznem, taki zamach na spokój obywateli, trwoga, alarm, to pachnie wieżą! Kto się tego dopuścił?
Nagle przed srogim pruskim urzędnikiem wyrósł z tłumu Schöneich, ciągnąc za sobą nieszczęsny manekin Bacchusa.
Wziął go za ramiona, postawił frontem i, przykładając jego rękę do piersi wypchanej słomą, rzekł z przejęciem:
Der da hat’s gemacht! Der Schurke! Niech wyzna! Złapałem go na uczynku! So ein Halunke!
Tu zamilkł, biorąc za ucho straszydło, ale natomiast z gardła Bacchusa wyszedł żałosny, piskliwy głosik:
Ich bin’s! Es ist eben Karnewal! Odsiedzę wieżę w post!
Twarz policjanta skurczył śmiech — na to hasło wybuchnęli wszyscy: strażacy, służba, dyrektor, —