Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/119

Ta strona została uwierzytelniona.

Tu Wentzel wmieszał się swą łamaną polszczyzną:
— Pan Jan nie mógł się ze mną spotkać. Rozmijaliśmy się ciągle. Teraz karnawał...
— Karnawał! Czy nie wstyd, żeby dorośli zajmowali się takiemi rzeczami! Ale co się po Szwabach można dobrego spodziewać! No, jedzcie. Walenty, daj panom nalewki. Zmarzli! Jadziu, każ przynieść temu Niemcowi piwa do kolacji.
— Dziękuję! Nigdy piwa nie pijam! — zawołał, kłaniając się młodej gospodyni.
— Osobliwość! — zamruczała pani Tekla.
Oczy jej ukradkiem zerknęły na wnuka, korzystając że wszyscy byli zajęci jedzeniem.
Jan, zaspokoiwszy głód i stłumiwszy pomieszanie, zwrócił się do siostry.
— Jadziu, przywiozłem ci z Berlina piękny prezent za trudy, poniesione w mojem zastępstwie przy gospodarce. Cóż zdziałałaś, siostrzyczko?
— Odprawiłam pisarza w Olszance.
— Oho! tak energicznie! Po siedmiu latach służby!
— To ci bynajmniej honoru nie czyni tyle lat dać się okradać!
— Co? Piasecki złodziej? Eh! ktoś ci plotkę doniósł.
— Ciekawam kto i jak mógł mi donieść, kiedy ty sam nazywasz mnie głuchoniemą! — odparła, podnosząc brwi. — Przecie, żebym lubiła mówić, a choćby słuchać, rozmawiałabym z tobą.
— Więc ja ci mówię, że Piasecki złodziej — zawołała pani Tekla. — Już bo ty jesteś dobroci i łatwowierności anielskiej. Służba cała ubóstwia ciebie, bo ją rozpieszczasz, tolerujesz usterki, darowujesz