Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/162

Ta strona została uwierzytelniona.

— A panu, co się stało? — wołał Jan, oddając jednak uścisk za uścisk.
— Stało się, żem zakochany jak warjat w pańskiej siostrze! — wybuchnął wreszcie Niemiec.
— Jezusie, Marjo! To istotnie warjacja! Co wy w niej widzicie takiego? A Głębocki?
— Zabiję go! — rzekł stanowczo Wentzel.
— A jak ona pana nie zechce?
— To siebie zabiję!
— Dwa trupy! Awantura! A pani Tekla?
— Co mi pani Tekla!
— Uhm... — wtrącił Jan — to sęk nielada! No, no, moja siostra, Helena trojańska, daję słowo!
— Może i pan mnie nie zechce? — spytał Wentzel pokornie.
— Ja, i owszem. Widzi pan, ja też Niemców nie znoszę. Ale znam Jadzię i wiem, że kiedy ona pana przyjmie, to będzie pan tak czuł, jak my, tak wierzył, jak my, i to kochał, co my. Więc o co się mam kłopotać... co ona zechce, to zrobi.
— Byleby zechciała! — westchnął hrabia — I żeby mi kto pomógł...
— Ja panu dopomogę radą. Nie czekaj pan i nie asystuj, jak innym panienkom, co to w pół drogi same wyjdą i ośmielą. Jadzia kroku nie zrobi; choćby kochała szalenie, to nie okaże niczem. Z nią trzeba walczyć otwarcie. Oświadcz jej się dziś, na kuligu...
— A jak odrzuci?
— Zrobi to niezawodnie, ale to nic.
— Dziękuję! Harbuza jeszcze nie kosztowałem nigdy.
— A no, to go pan spróbujesz. Mnie Cesia częstuje nim od trzech lat, a jednak będzie moją: ot, przy-