Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/17

Ta strona została uwierzytelniona.

— W tem się najzupełniej z panią nie zgadzam. Jeżeli matka nasza była straganiarką, nie czujemy się przecie w obowiązku zachwytu dla przekupek, ani nam to chwały przysparza. Matka moja była Polką z Poznania; ojciec mój zrobił mezaljans, za który ja pokutuję. Jest to plama na tarczy herbowej Croy-Dülmen. Polaków nie cierpię. Stosunków z nimi nie miałem i mieć nie będę, a jednak nazwa mieszaniec przywarła do mnie, choć już trzech śmiałków za nią odpokutowało, a jutro czwarty odpowie!
Zapalił się i uniósł. Słowa mu płynęły gniewne, burzliwe, pełne wzgardy i lekceważenia. Kobieta podniosła nań wzrok poważny, zatrzymała chwilę na jego twarzy przejmujące spojrzenie, zmarszczyła ciemne brwi.
— Człowiek, który się wstydzi swego pochodzenia, jest albo nikczemnym, albo słabym! — rzuciła przez zęby.
— Pani jest bardzo surowa dla mnie, nieznajomego.
— Owszem, znam pana. Masz pan pałac Pod Lipami, dobra nad Renem, kapitały w banku. Posiadasz pan nadto: starego opiekuna, majora Koop, ciotkę, Dorę von Eschenbach, i wiele, wiele serc sentymentalnych Niemek na własność. Jesteś pan próżniak, hulaka i pyszałek, sławny z piękności, salonowych manier, wielkiej odwagi i dyskrecji. Czy się pan poznaje z tego portretu?
— Z tej karykatury, pozwoli pani dodać — zaśmiał się swobodnie. — Sława moja musi daleko sięgać, jeśli dościgła aż obcych, za granicami Prus. Pani Francuska?