Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/18

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem z rzeczypospolitej San Marino — odparła z lekkim uśmiechem.
— Jeżeli damy w owej republice są do pani podobne, to ubolewam nad dolą tamtejszych obywateli. Biedacy, muszą być, jak Bayard, sans peur ni reproche.
— Bayard nie uważał się wcale za biedaka, o ile pamiętam z historji, a nasi obywatele, chwała Bogu, nie są w niczem do Prusaków podobni. Mamy dla nich należne względy.
— Muszą to być bardzo lodowate względy.
— Kto co lubi. Nasze mężatki nie przyjmują paniczów po buduarach; nasze panny nie noszą serc na dłoni i na ustach; nasze matrony nie kupczą krasą swych córek! Jesteśmy jednak kochane stokroć silniej, niż wasze „Fräulein“ i „Madame“.
— Syzyfowa praca być musi dla zdobycia owych serc ukrytych.
— Nasi mężczyźni do tego przywykli.
— Winszuję, ale nie zazdroszczę. Nie lubię z zasady trudnych rzeczy.
— Wszakżem panu mówiła, żeś próżniak. To też serca nasze nie dla pruskich knechtów, ani dla rycerzy Barbarossy! My i wy... to antypody!
Stanęła nagle i zwróciła się do niego.
— Oto i koniec pana poświęceń i mojej wędrówki. Dziękuję za grzeczność i obronę.
— Czy w San Marino za usługę nie płacą? — spytał z uśmiechem.
— Owszem, jeśli wymagania słuszne. Mogę panu dać za kurs posłańca.
— To zawiele! Nie chodzi tu o kurs, ale o życie moje, które jutro narażę za panią.