Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/212

Ta strona została uwierzytelniona.

Podniósł oczy, zawahał się, nareszcie wziął rączkę w obie dłonie i poniósł do ust. Jakby jęk wydzierał mu się z gardła.
— Pani niewinna, ja wiem — mówił niewyraźnie — ale ja panią tak strasznie kochałem. Nikogo innego, nigdy, nigdy! Żeby lepiej wziął moje życie, nie bolałoby, nie, darowałbym, ale to gorzej śmierci, gorzej. Tego nie daruję! Jemu koniec, albo mnie! Nie daruję, nie mogę!
Zęby mu się zacisnęły na tym wyrazie. Więcej nie mógł wymówić. Jak pijany, zataczając się, przeszedł pokój i zniknął. Jadzia osunęła się na fotel, wyczerpana ostatecznie. Ukryła twarz w rękach i zapłakała. Tak ją zastała pani Tekla, która czatowała w wielkiej trwodze na przebieg awantury. Co chwila gotowa była biec z pomocą. Gdy bryczka wytoczyła się za bramę, odetchnęła biedna.
Wsunęła głowę przeze drzwi.
— A co? — spytała. — Już skończone! Chwała Bogu! Co to? Płaczesz? No, i proszę ja kogo! Mieć taki szkaradny gust! Płakać po tym brzydalu! Wstydź się, Jadziu! Czy ty oczu nie masz? Fe!
W tej chwili przeciwległe drzwi rozwarły się cicho. W szparze ukazała się twarz Jasia.
— Niema furjata? — zagadnął. — Nie zadusił cię? No, to i dobrze.
— Aha, dobrze! — rzekła frasobliwie pani Tekla. — Tyś rad ze wszystkiego. A Jadzia płacze po nim.
Jan wszedł i zaśmiał się.
— Po nim! Et! Dziewczynie za mąż pora, więc spazmuje. Słuchaj Jadziu, powiem ci nowinę. Stefan Żdżarski chce się o ciebie starać.
— Niech mi dadzą święty spokój! — zamruczała.