Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/217

Ta strona została uwierzytelniona.

zrzadka po szafirze. W powietrzu cisza niezamącona i balsamiczny zapach.
Stefan Żdżarski zdjął czapkę i uśmiechał się do pysznych wschodów żyta; Jan wlepił oczy w Cesię — zajmował jego całą uwagę figlarny wdzięk na jej twarzyczce; Jadzia hamowała swą ognistą arabską klacz, znudzoną wolnym chodem. Cesia śpiewała, uśmiechając się do projektowanych figlów.
Całe grono wracało z Olszanki, gdzie Jan chwalił się ulepszeniami i porządkiem, prezentując dzieło siostry i pani Tekli za własne.
Nie przyznał się, że nawet nie wiedział, kiedy to zrobiono, ani co to kosztowało. Był to prezent staruszki dla wychowańca.
Przegląd trwał kilka godzin, ale z powrotem młodzi nie śpieszyli się wcale. Było im dobrze z sobą; nie chciało się kończyć rozkosznej przejażdżki.
Gdy śpiew się skończył, Jan wyrwany z obserwacji nad narzeczoną, westchnął:
— Żeby to już prędzej posłyszeć Veni Creator!
— Wstydź się — odparła Jadzia. — Nie okazuj takiego utęsknienia, bo Cesia gotowa skorzystać i wziąć cię pod pantofel.
— Oddawna jestem na to przygotowany. Szczerość nie grzech. Ja nie mam, szczęściem, twojej natury, co nigdy nie okaże, co myśli.
— Jakto, szczęściem? — podchwyciła Cesia.
— A no, pewnie. Dalekobym z panią na tej drodze zajechał! Wysechłbym z miłości i basta!
— Wcale nie. Myśli pan, że ja lubię ciągłe oświadczyny? Nie znoszę! Mój ideał to człowiek spokojny, chłodny, dyskretny...