Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/243

Ta strona została uwierzytelniona.

W tej chwili wrócił stangret i stróż z kluczami; otworzył, ukłonił się i rzekł:
— Pon prosą, zeby więcej nie jeździć bez folwark, ino gościńcem.
Wentzel się obejrzał.
— Powiedz twemu panu, że wieczorem będę wracał: niech mi nie każe czekać! — odkrzyknął.
Na ganku stał Głębocki i może słyszał odpowiedź. Nie ukłonił się i Wentzel również nie uchylił kapelusza, tylko jechał zwolna, jakby wyzywając przeciwnika.
Stadko gołębi, spłoszone, porwało się z dachu, mignęło nad głową hrabiego. W tejże chwili Głębocki podniósł pistolet i strzelił. Jeden z gołębi zawirował i padł na koła powozu; konie spłoszone pomknęły bez pamięci na płoty i rowy; pani Tekla krzyknęła przeraźliwie.
— Nic, babciu, nic, — uspokajał Wentzel, borykając się z rozhukanym zaprzęgiem. — Ten pan strzela sobie gołębie, przecież to nic zdrożnego. Dobrze strzela nawet. Może być królem kurkowym. No, otóż i jesteśmy znowu na drodze.
— A mówiłam ci: zawróć! Nigdy nie słuchasz! O cal ci kula przeleciała nad głową! Boże, Boże! Niby to wasza idealna policja! Taki człowiek swobodnie się obraca! Gdzież porządek! Ot, kryminał mógł być na gładkiej drodze, w jasny dzień! A mówiłam: zawróć!
— Czy widzi babcia? Marszałek jedzie przed nami. Spóźniliśmy się.
— A, prawda! Dzień dobry bratu! — powitała nejtyczankę i jowialną twarz ciotecznego.
— Pi, pi! Siostrunię hrabiowie wożą! Jakie cugi — śmiał się staruszek i mrugał znacząco.