Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/248

Ta strona została uwierzytelniona.

Miała ochotę komuś się poskarżyć, pożalić, jemu samemu najprędzej. Czy też jemu nie szkoda będzie ginąć? Czy nie jęczy w nim dusza, jak w niej?
Spojrzała ku niemu. Jego cienki, piękny profil widziała tylko; uśmiechał się do swych myśli. Pojedynek dla niego to zabawka! Wczoraj w altanie mówił, że rad umrzeć, jeśli śmiercią dowiedzie jej swej miłości. Ha, otóż i dowiedzie! — Potem pytał: czy go lubi choć trochę? Pytał, prosił, zaklinał o odpowiedź, a ona milczała. Słowo nie mogło się wydrzeć ze skrytego serca; jej się zdawało, że on i bez tego wiedzieć powinien. A może on nic nie wie? Dręczyła go tyle czasu — może rad skończyć mękę? Może stracił nadzieję? Rękę jej, odchodząc, przycisnął do serca — kołatało szalenie. A ona nie pocieszyła go jednem słowem. A teraz go jej kula weźmie.
Przybyli na miejsce wpadli w wesołe, rozbawione grono rodziny. Jan odzyskał humor i werwę. Marszałek prawił dowcipy, wszyscy się śmieli. Wentzel był też w podnieconem usposobieniu — żartował, bawił całe towarzystwo. Mało jadł, ale pił bezustanku. Siedzieli obok siebie. Marszałek mrugał, Jan wnosił zdrowie drużek, pani Tekla nawet uśmiechała się łaskawie. Jedna Cesia spostrzegła troskę na twarzy Jadzi i po obiedzie spytała ją serdecznie:
— Co ci, Jadziu? Głowa boli?
— Boli — odparła niewyraźnie.
Oj, bo też ją bolało okropnie! Widziała jak po obiedzie Wentzel coś szeptał ze Stefanem, posyłali jakieś kartki, umawiali się tajemniczo, potem, jakby nic, wrócili do salonu.
Pod wieczór nowożeńcy pożegnali rodziców i gości. Rozjeżdżali się wszyscy. Pani Tekli nie było już;