Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/251

Ta strona została uwierzytelniona.

Głębocki stanął frontem, pistolet trzymał w ręku.
— Połóż pan broń na stole — rzekł zimno Wentzel.
— Gdzie jest czterech na jednego, tam broń powinna być blisko.
Wszyscy poruszyli się z oburzeniem.
— Cóż to! Masz pan nas za zbójów? — zawołał Stefan porywczo.
— Kto z kim przestaje, takim się staje. Wstyd wam kolegować z podłym Szwabem, z pruskim szpiegiem!...
Nie dokończył. Rękawiczka Wentzla uderzyła go po twarzy. Zaryczał, podniósł pistolet i wystrzelił. Kula świsnęła koło ucha hrabiego, zerwała mu trochę włosów i ogłuszyła zupełnie. Obecni wydarli szaleńcowi broń — oniemieli wszyscy ze zgrozy. Croy-Dülmen pierwszy oprzytomniał.
— Dwa razy strzelałeś pan do bezbronnego; może i o tem znajdziesz jakie przysłowie.
— I owszem! — zaśmiał się dziko Głębocki — Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. Każ pan sobie zawczasu dół wykopać!
— Nie omieszkam z rady skorzystać. Czekam pana sekundantów, bo wojować obelgami nie zwykłem. Chodźmy, panowie!
Wyszli bez pożegnania. Gdy wsiadali na koń, słyszeli znowu raz po raz huk strzałów. Były to grzmoty przed burzą.