Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/262

Ta strona została uwierzytelniona.



XV.

W malutkim saloniku panny Doroty von Eschenbach odnajdujemy szanowną ciocię w pewien wieczór zimowy, zajętą, jak zwykle, jakimś złocistym kościelnym haftem.
W pokoju było ciepło, zacisznie, na ulicy dzwoniły sanie i rozlegały się tony skocznej, karnawałowej muzyki, haft wyglądał świetnie; nic pozornie nie brakło do szczęścia panny Doroty: a jednak co parę minut podnosiła nos nad robotę, spoglądała naprzeciw i wzdychała.
Naprzeciw zaś, z książką w ręku, siedział jej dawny jawnogrzesznik, tak zatopiony w czytaniu, że nie uważał owych spojrzeń rozpacznych, nie słyszał westchnień.
Co się z nim stało? Ciocia Dora dotąd nie mogła przyjść do siebie. Gdzie się podziały owe szalone czasy jego hulanek, gdy o podobny wieczór w domu błagała Boga jak o cud? Gdzie znikły dawne koncepty, swawola, pustota, które ją tak gorszyły?
Oto od tygodnia miała go tak codzień naprzeciw, pochylonego nad książką; dzień cały pracował w biurze, ani jednego dnia nie obiadował w restauracji, nie uraził jej jednem słowem — a jednak ciocia Dora wzdychała.