Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/264

Ta strona została uwierzytelniona.

— Otóż zaproponuję cioci: proszę przestać bywać w kościele...
— Jakto? Ja — przestać... — Nie mogła dokończyć.
— Tak, ciociu, ja wzamian odłożę swe małżeństwo.
— Brednie! Mieszać nabożeństwo z takiemi rzeczami!
— Jakto, z takiemi rzeczami?... Zdaje mi się, że to sakrament, ciociu! Oj, oj, wietrzeją cioci zasady!
— No, tak, sakrament, ale taki... z mniejszych.
— Nie uczono mnie miary w sakramentach. Kiedyś ciocia przedstawiała mi ten właśnie jako dla mnie najpotrzebniejszy...
— Dawniej! To co innego! Byłeś zdrów, młody, przystojny, miałeś karjerę przed sobą! Ba, ba, byłbyś wysoko, żebyś mnie słuchał. At, wszystko przepadło!
— Bardzo nad tem cierpię — potwierdził ironicznie, zakładając ręce i opierając się wygodniej w fotelu. — Chory, stary, brzydki, bez przyszłości. No, no! w takim dziurawym garnku siedzi moja dusza!
— Ty zawsze mnie zbywasz drwinkami...
— Tak, niestety! Był to mój grzech w owym osławionym okresie młodości, krasy i zdrowia. Obecnie, gdzie mnie stać na koncept!
— Ach, Boże! Tyle nieszczęść! W ciągu roku!
Primo: w marcu Azorek zdechł — podchwycił.
— To mniejsza, choć szkoda psiny. I ty go lubiłeś...
— Nadzwyczaj! Secundo: zarżnęli w Chinach — wychowańca cioci, ojca Matjasza!
— Biedny męczennik, bohater! — potakiwała.
— Jeśli bohater, to nie biedny — mruknął poważniejąc.
— Mógł jeszcze wiele zdziałać: tyle zdolności!