Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/269

Ta strona została uwierzytelniona.

się za panną Koop, ani tem mniej ją ostrzegać. Meinetwegen!
— Tak jej płacisz za wielkie uczucie!
— Nie znam się na podobnych uczuciach. Wiem zresztą, że się pocieszyła.
— Co wiesz, powiedz! Bądź uczciwy.
— Wiem, ciociu, że jest późno i czas spać. Zatem stanowczo ciocia i major nie będą na moim ślubie?
— Nie. Major zajęty, a ja...
— A ciocia haftuje. Czy to stuła znowu? Proszę ją spiesznie dokończyć dla swej faworyty.
— Dałby to Bóg! — westchnęła, zaciskając usta.
Ukłonił się i wyszedł. Za drzwiami spokój znikł mu z twarzy, przez oczy przeszła błyskawica wściekłości.
— Bodaj was piekło pochłonęło, podłe szwaby! — zamruczał, idąc do siebie. — Niech przepada wasza głupia pycha, i fałszywa pobożność, i wasza mowa, i obyczaje. Ja już nie wasz, chwała Bogu, i szczęśliwy. Mam swoją wiarę, i kochanie, i kraj, i rodzinę! Ach, żebyż już jechać do swoich!
Rzucił się na fotel w gabinecie i odetchnął.
Po chwili zadzwonił i, nie oglądając się, spytał:
— Czy Urban wrócił?
— Jestem! — odparł on sam.
— Byłeś w Marjampolu? — zagadnął Wentzel, promieniejąc na widok kogoś, co wracał z jego raju.
— Byłem, jasny panie.
— Zdrowi wszyscy? Masz listy?
— Zdrowi. Jasna pani kazała powiedzieć, że gotowe wszystko i czeka pana hrabiego. Jasna panienka dała list. Młody pan...
— Gdzież list, ośle? — przerwał hrabia.