Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/280

Ta strona została uwierzytelniona.

— Podawać na ten sąd łatwo, ale wygrywać nie rychło — uśmiechnął się zagadnięty, śpiesznie witając posła. — Mamy wdzięczność za te kompromisy. Majorze, bądźmy cierpliwi. Tymczasem, wracając do doczesności, wyjeżdżam na całą zimę. Pałac mój stoi na pańskie rozkazy. Wygodniej tam będzie, jak w dotychczasowem mieszkaniu.
So, so! Dziękuję ci. A gdzież to wyjeżdżasz?
— Z żoną do Włoch.
— Ach, jak to brzmi melodyjnie! — zauważył, wzdychając Schöneich. — A żeby pan wiedział, jaka ona piękna, ta żona! Pokaż fotografję, Wentzel.
Zum Henker! — oburzył się major. — Dla brzydkiej nie robi się takich monumentalnych głupstw. Wstydziłbyś się!
— Wstydziłbyś się dla brzydkiej! Ach, majorze, żebyś ją widział!
— At! — strzepnął rękami stary. — Desperacja z tym naszym Wschodem. Ale zgnieciemy go, zgnieciemy. Będzie nasz. Poczekajcie!
— Uhm!... — zaśmiał się Wentzel. — Poczekajcie na to coś około wieczności. No, szczęść wam losie! Ach, otóż nareszcie pociąg. Żegnam majorze!
— Moje uszanowanie — dodał Schöneich — i ukłony ślicznej córeczce — dołączył czyn do słów i ruszył za przyjacielem.
Z okna wagonu jeszcze raz wyjrzał, a potem zwrócił się do kogoś siedzącego w głębi i rzekł:
— Herbert, bądź konsekwentny. Ukłoń się teściowi. Schowałeś się, aż mi wstyd było.
— Wolę córce — mruknął elegant. — Ten stary — wygląda mi na grubjanina! Ja lubię delikatnych ludzi.