Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/29

Ta strona została uwierzytelniona.

W tej chwili otworzyły się drzwi salonu; zajrzała posępna twarz Urbana.
— Konie podane!
— Co, już jedziesz? Ach, Boże, jakże mi straszno! Weź szkaplerzyk na piersi, chłopaku. Będę się dzień cały modliła za ciebie.
— Dziękuję! Nic mi nie będzie. Dziś wieczorem przyjdę do cioci na herbatę. Do widzenia!
Za drzwiami roześmiał się jak szalony.
— Co prawda, wolę pożegnanie z Aurorą; ta mi dopiero da szkaplerzyk!
Zamruczał, potem zbiegi szybko na dół, zatrzymał się, zwrócił do lokaja i spytał lakonicznie:
Nun?
Urban się wyprostował, jak we froncie.
— Kamienica przechodnia na dwie ulice, stróż spał noc całą, nikogo nie widział. Oto spis lokatorów.
Zum Teufel! Co dalej?
— Baron Schöneich czeka pana hrabiego.
— Weź szpadę i ruszaj na kolej; bierz bilety na stację Krischmühl i czekaj na mnie.
— Słucham!
Baron Schöneich, kolega i przyjaciel Wentzla, przybył dość zdziwiony nagłem wezwaniem.
— Pewnie się bijesz? — zawołał na wstępie.
— Jakbyś zgadł.
— O co?
— O moją piętę Achillesową vel poznańską.
— Z kim?
— Z Wilhelmem.
— Głupstwo! Will pewnie był pijany, a ty, wiadomo, szukasz wrażeń. Czemuś mnie ominął na sekundanta? Wiesz, to obraza!