Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/73

Ta strona została uwierzytelniona.

W tej chwili Jan ukazał się z powrotem.
— Konie gotowe — rzekł, wahając się — ale deszcz leje strumieniami.
Croy-Dülmen złożył dwa milczące ukłony i wyszedł z Chrząstkowskim. Deszcz padał jak z cebra. Młody człowiek wyszedł z gościem na ganek i wzdrygnął się.
— Nie sposób jechać — zauważył — Może pan się zgodzi przenocować u mnie, w oficynie. Mam dwa pokoje na usługi.
Croy-Dülmen spojrzał w szczerą twarz chłopaka.
— Pan się nie boi przyjmować Niemca na dziedzińcu pani Ostrowskiej?
— Jutrobym dostał burę, gdybym pana wypuścił w taki czas. Proszę za mną. A ty, przyjacielu, ruszaj do stajni ze zwierzętami, a potem spać do czeladzi. Wara mi tylko z papierosami! Walenty, parasol!
Po godzinie siedzieli obydwaj przed kominem, na stole szumiał samowar i dymiła obfita kolacja. Urban w sąsiednim pokoju słał łóżka.
Podobnego zakończenia całej awantury nie spodziewał się hrabia Croy-Dülmen.
Jana oderwano na chwilę do spraw gospodarskich.
Wentzel zamyślił się nad wypadkami ubiegłego dnia. Dziwny kraj, gdzie młodzież była tak cicha, skupiona w sobie, milcząca, a starzy przy siwych włosach zachowali gorące uczucia, zapał i siłę. Dziwny kraj, dziwni ludzie!
Pani Tekla to nie była ciocia Dora, którą można było ułagodzić konceptem i uśmiechem, lub nastraszyć lada czem.
Młody człowiek to nie był pusty frant stołeczny, lub nadęty oficer z gwardji; a ta dziewczyna — o, nie była to istota, której serce zdobywało się powierzcho-