— I owszem, chodźmy.
Zwrócili się wstecz i ruszyli, gwiżdżąc.
Koledzy byli i trochę krewni. Jeden przysadkowaty, blondyn, drugi brunet średniego wzrostu, tęgi, o twarzy tryskającej zdrowiem i dobrym humorem, niedbały o swój wygląd, trochę niezgrabny, z pięknemi oczami, które jedne zdobiły jego twarz i poważnym wyrazem stanowiły kontrast ze śmiechem reszty rysów.
Szli po pięknym, starożytnym bruku, wzdłuż starych kamienic, a wokoło jesień pogodna złociła ściany i ulice, krasząc miasteczko małe i ciche, sławne swem pięknem położeniem w górach, rzeką bystrą, starym uniwersytetem, farą i figlami młodzieży szkolnej.
Z rynku skręcili w boczną uliczkę, zupełnie cichą i pustą i zadzwonili do drzwi, oznaczonych godłem: „Pod snopem.“
Pokojówka otworzyła i z miłym uśmiechem spytała blondyna:
Pan do panicza? Wyszedł.
— Do pani, duszko.
Wprowadziła ich tedy do saloniku i znikła; kandydat na pensjonarza rozejrzał się.
— Filistry! — szepnął do towarzysza.
Tamten grymasem nakazał mu milczenie.
Salonik był spory, meble ustawione symetrycznie, białe firanki, kwiaty w doniczkach, fortepian otwarty.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/10
Ta strona została skorygowana.