ciebie jednego słucha. Pamiętaj, on młodszy! Masz obowiązki ojca! Nie można pozwolić, by zmarniał! Pojedziesz!
Józef już topniał. Serdecznie był do brata przywiązany, wzruszyła go stara swą prośbą.
— Pojadę — rzekł wreszcie. — Ale niech ciocia raz wszystkie jego długi zapłaci. Inaczej zawsze wstyd będzie nad nami wisiał. Nie ruszę się bez dostatecznej sumy.
— Ach Boże! — z głębi serca jęknęła pani Joanna. — A ileż ty tego rachujesz?
— Trzy tysiące niezawodnie.
— To straszne! Ja nie mam tyle gotówki! Zastawię chyba perły prababki.
— Nie wiem, co i gdzie ciocia zastawi, ale bez tego nie odzyskamy Piotrusia. Pewnie siedzi pod kluczem.
— Nieszczęsny chłopiec! Niema dla niego ratunku!
Wózek zielony stanął przed młynem.
Weszli do domu i pani Joanna poczęła chodzić po pokoju, w strasznej z sobą walce.
Wieczór już był. Po chwili Maric się ukazał zziębły i złośliwie uśmiechnięty, z magazynu wróciła sierota.
Gospodarz rozpoczął rozmowę o Maltasie, który znowu przed paru dniami zarobił świetnie na placu nadbrzeżnym; sierota wypytywała się o miejskie nowiny, pani Joanna wyszła do swej sypialni i szperała po szufladach.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/110
Ta strona została przepisana.