Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Wtem we drzwiach stanął Albuk, starszy młynarz, i oznajmił:
— Proszą pana, kamienie nowe przywieźli z kolei; czy będziemy je jutro zakładali i kto zadyryguje?
Maric ręce zatarł.
— Matka! — krzyknął do żony. — Chodź tutaj! Albuk przyszedł
Maricowa wytknęła głowę.
— A co tam?
— Wedle kamieni, proszę pani. Trza je już zaciągać.
— Dobrze. Jutro najmij ludzi!
Młynarz wyszedł. Za nim stary służący zatarł skwapliwie wilgotną plamę butów na niepokalanej podłodze i biały odcisk pleców na uszaku.
— Janie! Trzeba ci jutro dopilnować tej roboty. To nie fraszka! — rzekła pani Joanna.
— O, nie fraszka! Ale ja nie mam czasu na kantor i na techniczne zajęcie! — odparł zawzięty stary, uśmiechając się mściwie.
Pani Joanna zatrzasnęła drzwi. Po dość długiej chwili wróciła i rzuciła na stół przed Józefem plik banknotów.
— Masz! Jedź po Piotrusia! — zawołała, piorunując męża wzrokiem.
Józef policzył sumę.
— Jeszcze mój procent, ciociu! — rzekł spokojnie.
W ponurem milczeniu po chwili przyniosła i tę resztę.