Mieścina to była fabryczna, psina dymu, swędu, węgla, huku motorów, gwizdów sygnałowych i ludzi, snujących się za interesem.
W zajeździe, gdy Józef się przebrał i przy wieczerzy jął się rozpytywać o młyny Spechta, starsza kelnerka przyjrzała mu się uważnie i zagadnęła:
— Może pan brat pana Reniego?
— No, dlaczego?
— Ano, bo pan go coś niecoś przypomina. Ach, co to za człowiek!
Zaśmiała się, zakrywając się fartuszkiem.
— Znajomy wam? Co? — badał.
— Ojej! — odparła wymownie.
Poszeptała z towarzyszkami i chichot ogarnął wszystkie.
— No — pomyślał Józef, — znajomości ma szerokie; nie powiem, aby w zbytnio wysokiej tylko sferze. W każdym razie odszukać go nietrudno. Sławę ma!
Spożył prędko wieczerzę i chciał wychodzić, gdy gospodarz do niego przystąpił.
— Pan daruje! — rzekł, uśmiechając się lubo, przyczem był uderzająco podobny do pełni miesiąca. — Te dziewczęta prawią, że pan jest bratem pana Piotra Reni. Może to być prawdą?
— Najrzetelniejszą!
— O, je! Mam u pana Piotra należność!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/114
Ta strona została przepisana.