imię Jetta, drugiej Kunegunda, trzeciej Julja. To sęk!“ Coś nawet zaśpiewał o tem... i poszedł! Setny chłopak!
Józef był zgorszony podobną brata niedyskrecją i ruszył na poszukiwanie. Pierwszy spotkany wyrostek ofiarował mu się za przewodnika, i oto stanął prędko przed domkiem malutkim, w ogródku, otoczonym parkanem.
Wewnątrz liczne towarzystwo zabawiało się arcywesoło śpiewem, śmiechem i hałaśliwą rozmową. Gdy Józef zadzwonił, służąca, wyglądająca jak uosobienie radości, powitała go śmiechem, bez żadnej ku temu racji.
— Czy zastaję pana Piotra Reni? — spytał.
— A jakże! Wszystkich pan zastaje. Ale kto pan taki?
— Proszę tutaj poprosić pana Reni, jeżeli nie posiada wyłącznego pokoju.
— Jakże? Jest pokój, ale dzisiaj tam jadalnia. Bo to konfirmacja najmłodszej panienki. Tyle osób się zeszło... zabawa. Pan Piotr właśnie śpiewa; ale jak skończy, wnet mu oznajmię. Pan tymczasem spocznie.
Posadziła go na stosie futer i poszła.
Józef wysłuchał śpiewu, dziwiąc się oklaskom; nie pojmował, że ktoś znosić może w ten owacyjny sposób fałsze Piotrusia.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/116
Ta strona została przepisana.