Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/118

Ta strona została przepisana.

panienka, z chustką przy oczach; chustka ta sprawiła, że Józefa nie spostrzegła, a on czując jakiś melodramat w powietrzu, co rychlej schował się za wielką szafę.
— Jest!... Roztopiła się Niemka! — pomyślał.
Ale za panną wszedł ktoś drugi i rozległ się szept, przerywany łkaniem.
— Idź pan, idź do Kundy! Zostaw mnie ze złamanem sercem! Okrutny!
— Ależ panno Juljo, Juljo! To ty jesteś okrutna! Kwiaty ofiarowałem tylko z powodu konfirmacji. O, powtórz raz jeszcze, coś rzekła o swem sercu! To słowa dla mnie rozkoszne. Albo raczej złóż je na mojem, które, posłuchaj, jak bije. O Juljo moja!
Józef, wyjrzawszy ostrożnie, dostrzegł Piotrusia we własnej osobie, tulącego do serca pannę, która chustkę już schowała do kieszeni i wyglądała, jakby złamane serce było mitem dalekim.
Schronili się za futra i tam uściskom nie było końca; tak przynajmniej zdawało się Józefowi. Wreszcie jakiś ruch w salonie ich spłoszył i rozeszli się: Piotruś do towarzystwa, panna do prywatnych apartamentów.
— Piotruś! — zawołał Józef... nadaremno jednakże.
Goście właśnie ruszali na kolację i nie było nadziei, że skończą przed godziną.
Józef napadł na służącą, gdy się zjawiła.
— Słuchaj-no! Jeśli mi pana Piotra zaraz nie spro-