Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/122

Ta strona została przepisana.

— Czy ja wiem! U nich zapisane; ano i jeszcze Bartmundowej.
— Mniej więcej ile? — badał cierpliwie Józef. — Masz może jakie rachunki? Przejrzyjmy je!
— Ale, na licha rachunki! Jest moneta to jazda; niema, to jej z rachunków nie wycisnę. Strasznie głupie zasmarowywanie bibuły, rachunki! Czasem myślę, że dziewięć dziesiątek różnych ludzkich wymysłów musi być wynalazkiem ciasnych głów!
— I to być może, ale to nam nie ułatwi uregulowania twych interesów.
— Bo najlepiej ich nie regulować. Umrę ja, umrą Manichejczyki, umrą interesy! Tymczasem niech cierpią oni i ja po straconej mamonie. Cierpieć w życiu obowiązek jest i tego nic nie zmieni! A zresztą, co tam za wielka klęska? Ja pieniędzy nie schowałem... poszły w kurs. Może wrócą z setnych rąk do tych, co mi je dali; no, to i będzie słuszne. Jabym wolał, żeby do mnie wróciły; ale jeśli już koniecznie mają do nich wrócić, to też zgoda... Nie zginie klasa ratujących w potrzebie! Pożywię się znowu przy nich!
Józef słuchał cierpliwie. Miał w naturze swojej trzy wstręty: do dysput, do rad i do nawracania. Nie zdał się na moralizatora. Zresztą był w tej chwili pełen szczęśliwości; podobało mu się wszystko, nawet absurdy Piotrusia. Chciał tylko prędzej swoją misję skończyć i wrócić do Pepi.