niesposób, bo to i głód i chłód i nuda, że choć się obwiesić.
— Dobrze! Pogadamy z ciotką. Ma słabość do ciebie. Zresztą tyś powinien we młynie zostać. Pewnie ci go zapisze.
— A ty? Wiesz, wuj mi gadał, że chce ciebie z Maltasówną ożenić.
— Daliby sobie spokój, a mnie krzyżyk. Ani ich młyna, ani swatów nie chcę. Dam sobie radę, bylebym doktorat przeszedł.
— W świat ruszysz wielki i dobrze ci będzie. I mnie tak się chce przy młynie zostać, jak psu tańczyć! Ta Maltasówna będzie bogata.
Ziewnął i zabrał się do spoczynku.
Józef chwilę jeszcze siedział u stołu, na skrawku papieru gryzmolił piosenkę dla Pepi. Potem położył się też i usnął, marząc o jej pocałunkach.
Nazajutrz Piotruś poszedł zwoływać swych kredytorów. Na to hasło stancja ich napełniła się tłumem bardzo rozmaitym.
— A co? Patrz, jaki bukiecik? — szepnął w ucho brata, uszczęśliwiony. — Widziałeś ty kiedy tyle małp w komplecie? Zaczynaj od Fausta!
Józef tedy zagaił posiedzenie z jednym, podczas gdy reszta zabawiała się na stronie.
Piotruś między nich wpadł, prawiąc koncepty, z miną miljonera, drażniąc się, śmiejąc, przechwalając się
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/125
Ta strona została przepisana.