z olbrzymiego spadku brata. W ten sposób nastrojeni ludziska miękli i do Józefa przychodzili pełni szacunku i uznania. Robota jednak była ciężka — biedny kasjer potniał, w gardle mu zasychało. Zdarzały się nieczytelne świstki, lub urojone weksle... dla pewności, sprzeczki o procent i termin. Piotruś nie raczył pomóc, bawił się wybornie, a wreszcie poszedł z gospodarzem „Łabędzia“ po swoje manatki i przepadł, jak kamień w wodzie.
Józef o zmierzchu skończył robotę i pożegnał ostatniego gościa. Potem zebrał porządnie dokumenty, skończył rachunki i zadowolony, że zostało jeszcze cokolwiek z pieniędzy ciotki, zaszedł na obiad spóźniony. Gospodarz wysilał się na uprzejmości niesłychane, kelnerki wzdychały.
Józef, niespokojny o wyjazd, posłał jedną „pod Łabędzia“ zasięgnąć wieści o Piotrusiu, ale odesłano tylko jego kufer, a on już dawno stamtąd odszedł.
— Żegna się — ze śmiechem uspokajał gospodarz. — O, panie, mało to on ma takich wizyt!
— Ale pociąg nie czeka. Mamy dwie godziny do odjazdu.
— To co? Rano odchodzi drugi.
Józef, oburzony, porwał się.
— Żeby wiedzieć, gdzie go szukać...
— Albo u Kraftowej, albo u Rosenblatów, albo u Szmita; zresztą może u panien Zarniczek, jeżeli nie gdzieindziej. Kto tam te panny zrachuje!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/126
Ta strona została przepisana.