Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Przeciągnął się, trochę osowiały i nieswój, i z miną penitenta, pomimo woli dał się prowadzić do zajazdu.
W restauracji przy piwie udobruchał się nieco, z zajęciem słuchał opowiadań Józefa o zabawach, projektowanych na święta, potem nastąpiło ostateczne rozstanie z gospodą i miastem, i oto znaleźli się w wagonie, dążącym do rodzinnego kąta. Piotruś odrazu twardo zasnął; Józef, przez okno w noc czarną patrząc, liczył mijane stacje z coraz gwałtowniejszem serca biciem. O Pepi!...
Zmierzchało, gdy, oddawszy zbiega pod straż i skrzydła opiekuńcze pani Joanny, a załatwiwszy z nią burzliwie wszelkie finansowe i towarzyskie kwestje Piotrusia, wyrwał się wreszcie i do ukochanej podążył.
Nie znalazł w domu, ruszył na ślizgawkę. Spotkał ją wracającą samotnie.
Uśmiechnęła się do niego mimo woli, wzruszona tym blaskiem szczęśliwości, co mu z twarzy promieniała. Wsunęła mu rączkę pod ramię.
— Cóż pani porabiała? — spytał.
— Nic! Mieliśmy parę prób. Jeździłam na łyżwach, bawiłam gości.
— Nie zawróciła pani komu nowemu głowy?
— Nie myślałam o tem.
— Dlaczego?
— Bo mi tak dobrze... teraz!