Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/13

Ta strona została skorygowana.

Ulica roiła się tłumem pracowitym i handlowym, na bulwarze spacerowały eleganckie damy. Miasto wrzało ruchem i gorączkowem życiem. Dalej było już ciszej. Bulwar zastępowała szosa, mrowie ludzkie: młodzież z wędkami lub książką, bony z dziećmi, chorzy lub samotni przechodnie. Domy były coraz mniejsze, coraz częściej zieleniły się ogrody, bielały parkany, rozciągały się place puste, zawalone drzewem, lub składy cegieł i węgla. Wreszcie poza pustemi ogrodami, kędy się pasły krowy, ukazała się samotna budowla, obszerna, sczerniała od lat i dymu, otoczona mniejszemi domkami, a dokoła niej rozlegał się głuchy szum i łoskot wody.
Rzeka w tem miejscu przyjmowała dopływ górski, który z impetem wpadał na szczeble olbrzymiego koła, zajmującego całą szerokość potoku, ujętego w tamy i groble. Motor poruszał się na pozór leniwie, ale od niego szły do budowli osie potężne i obracały szalonym pędem setki kół, walców, trybów, kamieni, a wszystko to warczącym hukiem napełniało powietrze.
— Do biura? — spytał dorożkarz.
— Nie, do mieszkania.
Woźnica skręcił w bok i stanął pod werandą, winem oplecioną; na trawniku, starannie utrzymanym, kwitły późne sztamowe róże, astry i rezeda; domek drewniany, biało tynkowany, świecił czystością. Od ganku rozchodziły się brukowane ścieżki: do obór