Na chwilę przed rozpoczęciem widowiska zostawił Michała przy kasie w przedsionku, Piotrusiowi zlecił porządek sali, a sam zmęczony jak drwal, wpadł do sanktuarjum aktorów — za scenę.
Panował tam zamęt, śmiechy, gwar i zupełne rozprzężenie. Wszyscy, już ucharakteryzowani i w kostjumach, zebrali się razem i bawili wyśmienicie, ani dbając o zebraną publiczność. Józef wypił dwa kieliszki wina i jął robić porządek. Była to jednak sprawa niełatwa.
— Nie dasz im pan rady sam! — śmiejąc się, rzekła Pepi. — Proszę wezwać w pomoc hrabiego Iwona z sali. Zapewne być musi.
— Myślałem już o tem, ale panna Maltas może się obrazić.
— Nie spostrzeże się w tym zamęcie.
— Idę tedy. Suflera też muszę już sprowadzić.
Wtłoczył się między publiczność, równie rozbawioną jak artyści, i wyciągnął kolegę, objaśniając po drodze, co miał czynić. Zabrał też Michała, który sprzedał właśnie ostatni bilet.
Poczęli we trzech robić porządek. Udało się wreszcie rozprowadzić na miejsca grono amatorów i wytłumaczyć, że i co grać mają.
Potem Michał wpełznął do swej budy, Józef na gwałt dzwonić począł, muzyka ucichła, firanka się rozsunęła i... scena okazała się pustą.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/130
Ta strona została przepisana.