— Stryj i ciotka! Wychodzić! — zakomenderował reżyser w desperacji.
Po chwili kłopotliwego zamieszania tych dwoje wypadło na scenę i jakoś sztuka ruszyła w bieg, z biedy możliwy do patrzenia i słuchania.
Józef bieg ten śledził, pilnował, tego i owego na scenę we właściwej chwili wypędzał i na swem stanowisku, dla dogodzenia fantazji Pepi, trwał wiernie i z przejęciem.
Schrypnięty, zziajany, w kostjumie już, pilnował bacznie sceny, porządku, rekwizytów, nie oglądając się nawet na Pepi, kiedy schodziła za kulisy.
Wtedy pilnował jej hrabia Iwo.
Na niskiem krzesełku siedząc przy niej, podawał pomarańcze i okiem znawcy przez szkiełko oceniając jej kształty, wiódł rozmowę urywaną, dwuznaczną, lekką, swobodną. Podrażniony był nią, zaciekawiony, zajęty. Ona mniej niż kiedy dawała się pociągnąć, roztargniona była, kimś innym zajęta, a ten chłód i opór podniecały go do dalszego ciągu nagle powziętej fantazji.
— Dostanę co za fatygę? — spytał wreszcie, patrząc na owoc złoty w jej ręce.
— Może pan dla siebie obrać jedną.
— Wolę cząstkę z rąk pani.
— Taak? A ja wolę zjeść całą.
— Lub dać komu innemu.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/131
Ta strona została przepisana.