— Właśnie — odparła poważnie.
W tej chwili Józef wynurzył się z za kulisy.
— Wychodzę na scenę! — rzekł, próbując smyczka. — Pani niedługo po mnie, a potem wielka końcowa scena. Iwo, dopilnuj tego!
— Dobrze! — odparł hrabia, śledząc uśmiech którym się powitali, krótki, lekki, a taki wyraźny.
Pepi zbliżyła się do Reniego.
— Jaki pan zmęczony, zgrzany! — rzekła serdecznie. — A wszystko to dla mojej przyjemności! Masz pan na ochłodę!
I podała mu zaczętą ćwiartkę pomarańczy.
Chłopak wziął owoc, ucałował spiesznie rękę i zniknął za kulisą. Iwo zcicha gwizdnął.
— To on! — zamruczał. — Ejże! Ostrożnie, bratku.
Zaśmiał się złośliwie, zawrzała w nim niechęć do kolegi. Zaco?
Może zato, że Józef dziedziczył po nim, teraz on będzie musiał być po nim! Może dlatego, że nie rozumiał, by ktokolwiek mógł mieć śmiałość jego fantazji stawiać przeszkodę.
On swoją fantazję mieć będzie; on nauczy błazna rywalizacji; on pokaże, co umie.
Plan był gotów. Ze sceny rozlegały się skrzypce, pieszczone ręką, duszą, sercem chłopaka, co pokochał na życie!
Jak te skrzypki grały!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/132
Ta strona została przepisana.