Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/133

Ta strona została przepisana.

Dobrze, że hrabia Iwo szturmu już więcej nie przypuszczał do łask Pepi, bo Pepi dnia tego nie była do zdobycia dla nikogo, oprócz grajka-marzyciela. Słuchała, a serce jej biło i szło ku niemu, czarem melodji zwalczone. Burza oklasków ogarnęła salę, zagłuszyła pierwsze jego słowa.
Musiał powtórzyć — nie było końca owacji.
Chłopak zaczerwieniony kłaniał się, raczej zdziwiony niż dumny. Była to natura nieprzystępna próżności.
Dopiero gdy Pepi wyszła i w oczach jej dostrzegł coś dotąd niewidzianego, omal roli nie zapomniał. Najwyższym wysiłkiem utrzymał się do końca. Nareszcie firanka zapadła. Nastąpił chaos. Aktorowie się rozbiegli, półcień był na scenie. Oni pozostali tylko we dwoje, jak w chwili zakończenia, trzymając się za ręce.
Chłopak rozkochany przyciągnął ją ku sobie, w milczeniu wpół objął — a ona z odetchnieniem, jak po wielkiem zmęczeniu, zarzuciła mu ręce na szyję, pogarnęła mu się do piersi i... pocałowały go te usta, o których marzył we śnie i na jawie; zabiło do niego to serce, za którego posiadanie oddałby źrenice oczu swoich i krew żył.
Może minutę było tej wielkiej ciszy i szczęśliwości; jedyny jej świadek, Michał, w swojej budzie znieruchomiał i ze zbytku dyskrecji rękopisem swoim suflerskim się zakrył.