Wtem z za firanki zrazu kilka głosów, potem kilkadziesiąt, wreszcie cała sala rozległa się wołaniem:
— Reni, Reni, Reni!
Pepi odchyliła się powoli, rozmarzona; on jej ręce całował, szepcząc pieszczotliwe nazwy.
— Ohydni ludzie! — syknęła zdławionym głosem. — Każą znowu grać. Śpiesz, zaczekam; tylko muzyki tej już słuchać nie mogę... duszę mi wyprowadzi!
— Do mojej przyjdzie. Będzie jej dobrze! — szepnął.
Hałas, wołanie, oklaski nie ustawały.
Józef przeszedł ręką po oczach i dał znak podniesienia firanki. Pepi znikła.
Znowu ze sceny muzyka się rozległa i przeciągłe okrzyki, a tymczasem w jadalni amatorowie zasiedli do kolacji, na którą Maltas nie żałował win wybornych, dań wystawnych.
Panna Maltas była nadzwyczaj uprzejmą gospodynią i ona spotkała wchodzącego Józefa, podając nieśmiało kielich wina.
Przyjął z niskim ukłonem.
— Za zdrowie pani! — rzekł wesoło. — W twoje ręce, Michale! — dodał, zwracając się do cierpliwego suflera.
— Rzetelnie my troje powinniśmy mieć laury, bośmy bodaj największą mieli robotę — odparł Michał. — Wznieśmy toast na swoją pomyślność!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/134
Ta strona została przepisana.