Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/137

Ta strona została przepisana.



V.

Wieczór był jak marzenie piękny i wiosna w całej pełni, gdy Józef wracał z dworca kolei, gdzie odprowadził i pożegnał swoją Pepi, odjeżdżającą z matką na parę tygodni do krewnych na wsi.
Smutno mu było, ciężko — i sam nie wiedział, co czynić, gdzie iść, opanowany bezmierną tęsknotą.
Przed kilku dniami zdał egzaminy i tak się cieszył, że będzie miał więcej wolnego czasu dla ukochanej, że spędzą razem ferje na wycieczkach w góry i po rzece, że ją będzie miał tylko dla siebie.
Naraz inny projekt stanął tegoż rana i, zanim miał czas oprzytomnieć, już nadszedł wyjazd — i oto sam został ze wspomnieniem denerwującem pożegnalnego, krótkiego uścisku, spojrzenia z okna wagonu i kilku ździebeł różowych stokrotek, które mu rzuciła, gdy pociąg już ruszał.
Nagle sierotą się poczuł, nędznym, pokrzywdzonym, a tak nieszczęśliwym, że go nawet bolała myśl o niej, choć przecie rozstali się tak serdecznie. Nie chciał wracać do domu, żeby tych kątów nie widzieć, które bez