w prawo, do warsztatów w lewo, do biura i młyna prosto.
Józef wysiadł i do wnętrza wszedł. Szklanej czystości były ściany, sprzęty, podłoga; ale pustka i chłód wiały z symetrji mebli, z obić, nieprzeciętych żadnym obrazkiem, z głuchej ciszy całego domu.
Na odgłos kroków młodzieńca wyjrzał z kredensu stary, zgryźliwy sługa, ale patrzał tylko na ślady jego stóp po podłodze i wnet wyszedł ze szczotką i ścierką i jął sprzątać zawzięcie.
— Pani w domu? — spytał go Józef.
— W ogrodzie zajęta.
— A pan?
— W kantorze.
Zwykle tak było. Małżonkowie schodzili się tylko na posiłek i wieczorną pogawędkę. Jadali bardzo nędznie, rozmawiali tylko o cyfrach, całe życie jedną namiętnością opanowani: robieniem majątku, mnożeniem pieniędzy.
Józef szybko złożył swe manatki w kuferek i kazał je służącemu umieścić w dorożce. Potem, gwiżdżąc, poszedł w stronę młyna, do drzwi z napisem: „Kantor.“ Zajrzał, gotów się cofnąć w razie zetknięcia z innymi interesantami, ale wuj był sam. Stary, siwy, trochę zgarbiony, siedział za biurkiem i sumował cyfry w wielkiej księdze. Czarna czapeczka przykrywała jego łysą głowę. Twarz miał zmarszczoną, zawsze zafrasowaną
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/14
Ta strona została skorygowana.