Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/140

Ta strona została przepisana.

— Ale skądeś, mistrzu?
— Mówię ci: z drogi. Słońce do was wróciło, a ja z niem. Poznałem cię po charakterze melodji; a żeś mnie nie spostrzegł, chciałem do końca wysłuchać. Dokąd idziesz?
— Ot, tak! Przed siebie.
— Zupełnie jak ja. Pójdziemy razem.
— I owszem. Z tobą choć od morza do morza!
— No, to wróć po tornister i skrzypce!
— A dobrze. Na długo?
— Aż się nie znudzimy, lub ciebie jaki obowiązek nie odwoła! Bo pewnie to masz?
— Na parę tygodni zatem!
Va bene! — odparł dziwaczny artysta, ruszając ramionami.
Poczęli schodzić ku miastu. Łukasz zdjął kapelusz z uznojonego czoła i bujną swoją złotą czupryną wstrząsnął z fantazją.
Miał tornister na plecach, na wierzchu jego skrzypce w pudełku, w ręce kij okuty, odzież i obuwie ze śladami dalekiej drogi.
Szedł dzielnym krokiem wytrawnego piechura, uśmiechał się do uroczego krajobrazu.
— Dla takiego widoku wrarto zdaleka przyjść! — rzekł, ręką wskazując; potem nagle zagadnął: — Grałeś pilnie przez ten czas?
— Mało co — odparł Józef szczerze.