Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/142

Ta strona została przepisana.

— Wstąpże po swe manatki! Ja tutaj na ciebie zaczekam, przed katedrą. Piękna jest.
Józef zostawił go zapatrzonego w gotycki fronton świątyni, sam wpadł do domu, niezbędne do drogi rzeczy wrzucił do tornistra, zmienił ubranie, wziął skrzypce, filcowy kapelusz, pieniądze do pugilaresu, i oznajmiwszy Ludce swą parotygodniową nieobecność, wesół, gwiżdżąc, ruszył. Łukasza zastał na tem samem miejscu.
— Wstąpmy na kufel piwa! — rzekł.
— Jak chcesz. Ja nie piję tej ohydy, ale jeść mi się chce i Druh głodny. Spieszmy jednakże, bo noce urocze w górach, a tutaj u ludzi cuchnie i ciasno! No!
Wstąpili do restauracji pierwszej lepszej, posilili się naprędce i ruszyli w drogę swobodną, pod gwiazdy — na wolę fantazji.
Po kilku dniach tej podróży Józef się poczuł jakby wykąpany w czarodziejskiem źródle artyzmu, młodości, wielkiej siły.
Wielkie rzeczy stały mu się błahemi, małostki często olbrzymią potęgą, ludzie — cieniami, martwe lub idealne przedmioty — życia treścią.
Żyli jak ptaki, wstając o świcie, dzień cały pławiąc się w słońcu i zieleni, zasypiając, gdzie ich noc zastała: pod drzewem w lesie, w zajeździe lub wieśniaczej chacie, i szli dalej mijając gościńce, wsie i miasta — zawsze