weseli, śmiejący się, pełni dziecinnej prawie szczeroty i swawoli.
Grywali sobie czasem sami w samotni górskiej, grywali i ludziom, dla których nie byli czem innem, tylko wędrownymi grajkami, w przydrożnej oberży, na noclegu w chacie. Ze śmiechem porozumienia grywali wtedy skoczne, proste melodje, pochwytane po drodze z ust ludu, ze śpiewów polnych, i w takt ich skrzypek skakała młodzież, a dziewczęta zalotnie ku grajkom zerkały.
Józefowi się zdawało, że ta wycieczka była też ze śpiewki lub bajki wysnutą, tak fantastycznie się snuła, tak osobliwie, tak niepowszednio. Byłaż to uciecha!
Za grę tańczący i słuchacze rzucali im srebrniki, wesołe podziękowanie, poczęstunek.
Na pieniądze oburzył się zrazu Reni, ale go Łukasz powstrzymał. Srebrniki do kieszeni rzucał i dziękował, uchylając kapelusza.
Oddawał je potem po drodze spotykanym ubogim, rzucał dzieciom obdartym i mawiał:
— Póki nie będziesz się czuł najnędzniejszym, póty daru nie zatrzymuj sobie, ale go też nie odrzucaj, bo masz komu oddać.
— A ty, mistrzu, z czego żyjesz? — zagadnął go Józef.
— Ach, ja! — ruszył ramionami. — Gdy zostaję bez grosza, idę do stolicy, gdzie mnie znają dyrektorowie
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/143
Ta strona została przepisana.