Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/144

Ta strona została przepisana.

tacy, co ludziom za pieniądze sprzedają melodję. Oddaje się im w niewolę na jakiś czas, bo mnie zawsze radzi mieć. Cierpię i męczę się i słucham ich woli, dla swobody, którą sobie tem kupię. Jak widzisz, mało mi potrzeba, mało więc cierpię!
Często, gdy wypoczywali w południe, w cieniu wyciągnięci, prawił towarzyszowi swe oryginalne, dziwaczne poglądy. Słuchając go, chłopak oczy przymykał, zapaadł w marzenia, w półsen — i zdawało mu się, że świat o tysiące lat się cofnął, że wróciły czasy pierwotnej prostoty, życia biblijnego, bez ustroju społeczeństwa.
Roił baśnie, tak oderwany w tej drodze od zwykłego toru, że mu to wszystko zdawało się możliwe, ręką uchwytne, wzrokiem objęte!
Oddalali się coraz więcej od rodzinnego miasta, nie pilnując się prostego kierunku, idąc za ładnym widokiem, do zajrzanego w dali smukłego kościółka, za piosnką spotkanego przechodnia, czasem za ładną, mijającą ich dziewczyną lub za pustym śmiechem gromadki jak oni młodych ludzi.
W ten sposób minęło im niepostrzeżenie trzy tygodnie, upłynęło drogi wiele.
Aż jednego dnia Józef zamilkł nagle, osowiał, stał się podrażnionym i niespokojnym.
— Łukaszu — rzekł — już wracać mi trzeba.
— Poco? Znudziłeś się?
— Nie, ale... moja dziewczyna mnie czeka!