Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/145

Ta strona została przepisana.

— Bo to prawda! Albo też dziewcząt ci zabraknie! Po drodze się pocieszysz. Jedna, to klęska.
— Jedna, to niebo na ziemi! Ja zresztą żadnej za nią nie widzę. W duszę mi wrosła.
— To źle, bo będzie ci ciężko te korzenie wyrywać! Słuchaj, nie wracaj! Pójdziemy dalej na południe! Tobie i mnie miedzy ludźmi nie żyć. Zadepcą!
Józef głową potrząsnął.
Zamilkł jednak aż do wieczora i starał się być jak pierwej.
Ale go już tęsknota ogarnęła, jakiś niepokój, rozstrój, nuda. Na noclegu już grać nie zechciał, ni jeść — noc mu zeszła bezsennie.
— Pepi, Pepi! — wołało w nim serce coraz natarczywiej.
O południu, gdy usiedli do spoczynku, odezwał się:
— Stąd mi zawrócić trzeba. Odprowadzisz mnie?
— Ani myślę! — burknął Łukasz.
— Czemu?
— Bom nikogo jeszcze do niewoli nie odprowadzał, tem bardziej ciebie nie chcę. Tobie trzeba za twem powołaniem i sztuką iść, a nie wracać. Na rzeź idziesz... wspomnisz moje słowo... zarzną ciebie trzeźwi... ty zawsze wśród nich będziesz nędzny... boś głupi do zwykłego toru. Zabrałem cię, myśląc, że razem polecim do końca; ale tobie już, jak przyswojonej dzikiej gęsi, podcięli lotki, abyś z podwórka nie zbiegł. No, to