Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/147

Ta strona została przepisana.

dzić, gwiżdżąc zcicha. Długo na drodze widać było jego głowę odkrytą i cień, co za nim szedł, aż na załomie zginął, rozpłynął się w nocy, przepadł.
Józef nazajutrz ze ściśniętem sercem sam poszedł z niewyraźnem uczuciem, że rozstali się na zawsze tym razem, i z żalem, że ferje te już przeminęły jak sen, jak piosnka, jak marzenie. Odechciało mu się nawet pieszej wędrówki samotnej. Na gościniec się wydostał i resztę drogi odbył na wózku, w miarę zbliżania się do miasta coraz niecierpliwszy.
Aż wreszcie ujrzał z góry panoramę, miasteczka: czerwone dachy i farę, uniwersytetu ciemny gmach i rzekę, ogrody przedmieścia i młyn Mariców, wszystko oblane czerwonemi blaskami zachodu. Pora była ta sama, jak wtedy, gdy przed miesiącem Łukasza spotkał w miejscu tem samem; wózek odprawił i ruszył piechotą. Okurzony był, słońcem i wichrem opalony, z dobrą wiarą i ufnością w sercu szybko schodził w dolinę.
W miarę jednak zbliżania, dziwna nieśmiałość go ogarniała, jakby lęk przybycia nie w porę.
Po drodze leżał dom radczyni i oto na progu ona stała i, zdala go ujrzawszy, zaczęła rękami machać, jak majak telegraficzny.
— Witam, witam! Jak to dobrze, że już wracasz! Nie wiedziałam, gdzie ciebie szukać.
— Albo co? Potrzebny jestem? — odparł, wchodząc za nią do domu.