Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/148

Ta strona została przepisana.

— Naturalnie. Profesorowa chciała już jutro twoje rzeczy do mnie odesłać. Ciasno tam.
— Moje rzeczy? Dlaczego?
— Ano, jak twój kwartał się skończył, a nie była pewną, że zostaniesz, wzięła na stancję kuzyna, który na pierwszy kurs się zapisał, i drugiego medyka. Tydzień temu sprowadzili się i zawadzają im twoje rzeczy.
Józef milczał, słuchając jakby nieznanej mowy. W głowie mu się przewracało. Radczyni trzepała dalej:
— Tymczasem dzisiaj, wychodząc z „Pod snopa“, spotkałam Maltasa i opowiedziałam twój kłopot. Ten złoty człowiek kocha cię jak ojciec, zaraz się tem zajął. Posłał konie i lokaja i zabrał te rzeczy do siebie. Ma pokój oddzielny i kazał go dla ciebie urządzić. Więc prosto tam idź! Będziesz jak w rodzinie.
A tak, w rodzinie! Michał mówił to samo, wprowadzając go do profesorowej. Nie zbraknie mu rodzin widocznie.
Wciąż stał i słuchał, czując w piersi to gorąco, to chłód, przerażony, oniemiały i nagłym strachem zdjęty, by się ze swojem nieszczęściem nie zdradzić. Już je czuł, chociaż dotąd jasno nie pojmował.
— A no, za długom bawił widocznie! — wymówił wreszcie, zabierając się do odwrotu. — Dziękuję kuzynce za opiekę.
Nacisnął kapelusz na oczy i wyszedł.
Czuł w ustach, jakby smak atramentu i ból szczęk,