Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/149

Ta strona została przepisana.

przytem drżał wewnątrz, zresztą wyglądał jak zwykle, bezustanku powtarzając w myśli:
— Cicho, cicho, milczże, nie zdradzaj się!
I potrafił zapanować nad sobą. Jeszcze coś niecoś miał nadziei, że to nieporozumienie, przypadkowy zbieg okoliczności, ale nie miał już wiary, ani odwagi iść wprost na stare mieszkanie po wyjaśnienie i po chwili wahania wszedł do domu Maltasa.
W bramie stróż go poznał i powitał uprzejmie.
— Ja mam klucz od mieszkania! — zawołał. — Wszystko pan tam znajdzie. Zaraz wskażę.
Wpadł do swojej izdebki i poprowadził nowego lokatora na pierwsze piętro.
Pokój miał osobne wejście, był umeblowany porządnie, z widokiem na ulicę. Łączył się z mieszkaniem właściciela, ale drzwi te były zabite i zawieszone dywanem.
Znalazł chłopak manatki swoje ułożone w szafie, łóżko czysto zasłane, na stole bukiet kwiatów, na ścianach kilka obrazków.
Tchnęło to świeżością i troskliwem staraniem. Stróżowa przyniosła mu stągiew świeżej wody, cerber pomógł rozebrać się, oboje wysilali się w grzecznościach.
Chłopak rozstrojony mało zwracał na wszystko uwagi. Przebrał się, oczyścił z kurzu i poszedł wprost do Maltasa.
Coraz bardziej utrwalał się w przekonaniu, że z mu-