porozumiesz się z moją gospodynią dzisiaj przy herbacie, bo cię nie uwolnię. Rozweselisz nas! Bez protestu, bez wymówek! Zaczynasz z punktu używalność swego kontraktu. Chodźmy!
Józef zawsze uległy prośbie, z natury nieumiejący się oprzeć naleganiom, dał się zaprowadzić do jadalni. Zdaleka zamienili z panną Maltas sztywny ukłon i zapewne znudziliby się oboje z sobą, gdyby nie stary. Ten gadał i jadł za trzech, sypał, jak z rękawa, anegdoty, plotki, gwałtem wciągał Józefa do rozmowy, droczył się wnuczką. Ta, zawsze milcząca i zalękniona, ukryła się za herbatniemi przyborami, odpowiadała półgębkiem, śmiała się z przymusem.
Józef jak automat się poruszał i rozmawiał, duszą gdzieindziej, nie mogąc się pozbyć drżenia.
— No — zagaił wreszcie Maltas — rozmówcie się o tem utrzymaniu, wikcie i opierunku. To twój wydział, Liziu.
— Jak panu Reni będzie dogodniej! — odparła zcicha.
Józef pierwszy raz spojrzał na nią. Czy było coś bardziej apatycznego i niewyraźnego, jak ta dziewczyna?
— Nie będę w niczem utrudzał pani. Zastosuję się do zwyczajów domowych — rzekł z ukłonem.
— Jestem pewny, że zgoda nasza nigdy zakłóconą nie będzie, — zawołał Maltas z dobrodusznym uśmiechem. — I będzie ci wygodnie, na to licz z pewnością.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/151
Ta strona została przepisana.