Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/152

Ta strona została przepisana.

— Będę się starała, aby panu na niczem nie zbywało — odszepnęła panna z westchnieniem.
Zanim się obejrzał, był już zagarniętym, otoczonym, spętanym. I to w domu, który z dobrej woli wybrałby chyba w ostateczności, z ludźmi, których instynktownie się bał i unikał.
Oplątali go pomimo woli — a on, łagodny, delikatny, roztargniony, dał się prowadzić.
Gdy się nareszcie pożegnał, zbyt późno było iść z wizytą do profesorowej; ale pomimo zmęczenia, spać nie chciał, więc poszedł na miasto.
Cała suma tęsknoty, kochania, wzruszeń rozkosznych opadła go ze zdwojoną siłą wśród pustej, cichej nocy letniej, tak blisko tej nad wszystko ukochanej.
Bezwiednie krok zaniósł go na rynek, a potem w boczną uliczkę, gdzie już i latarnie się nie paliły, tylko księżyc srebrny oświecał okienka facjatek, parkany, drzewa ogródków.
Do domu, który jego szczęście zawierał, doszedł i zcicha gwiżdżąc piosenkę, dobrze Pepi znajomą, podniósł oczy zakochane do jej okienka.
Ciemno było, spała już. Uśmiechnął się i odszedł bardzo uspokojony.
Jeśli żyje on i ona, co złego trafić się mogło.
Potem odszedł i cisza zaległa uliczkę.
Był już na rynku, gdy z za parkanu, z altany, wyrwał się śmiech nerwowy, urwany i stłumione szepty.