Był już w swojem mieszkaniu, gdy okienko Pepi zajaśniało światłem, a drogą, którą on był przyszedł, kroczył hrabia Iwo, z rękami w kieszeniach, czapką zsuniętą na tył głowy, i także gwizdał. Na rynku zawrócił na lewo i wstąpił do kolegi, gdzie zwykle grywano w karty do rana.
Nazajutrz Józef wesół i dobrej myśli ruszył do ukochanej. Na rogu ulicy spotkał ją samą. Wyświeżona, elegancka, szła prędko — nie spostrzegła go, zajęta wystawami sklepów.
Dogonił i pozdrowił uśmiechem.
— Witam panią!
— A, to pan! Dawno z powrotem? Zdaje mi się, że dłuższy czas nie spotykałam nigdzie!
Mówiła swobodnie, lekko, pobieżnie podając rękę, którą natychmiast znowu cofnęła.
— Wczoraj wróciłem! — odparł, czując okropny strach jakiś w duszy.
— Dobrze się pan bawił? Ja doskonale: użyłam wsi, jeździłam konno, tańczono nawet na trawie. Niespodzianie zebrało się duże i wesołe towarzystwo; nie pamiętam tak miłych wakacyj. Pan już do pracy wrócił? Studenci już się zbierają. Szkoda lata! Nie spostrzegłam, jak minęło.
— Mnie wydało się bardzo długie. Miesiąc byłem nieobecny! — rzekł, idąc obok ze zwieszoną głową,
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/153
Ta strona została przepisana.